piątek, 27 lutego 2015

Weekend w Lausanne

I kolejny wpis zaczynam od wymówek... Miesiąc minął nawet nie wiem kiedy, mea culpa. Ale cóż mogę zrobić? Tak wygląda życie tutaj. Praca - dom, dom - praca i tak w koło Macieju. Dlatego jak tylko dowiedziałam się, że wysyłają mnie na piątkowy przymusowy urlop (remont w firmie...), od razu pomyślałam, że fajnie byłoby pojechać gdzieś dalej niż do Zurychu. Padło na Lasusanne i Montreaux.
 W końcu mogłam trochę odetchnąć powietrzem we francuskojęzycznej Szwajcarii. I muszę przyznać, że język francuski zamiast wszechobecnego niemieckiego to całkiem miła odmiana :)

Zacznę jeszcze w mojej części Szwajcarlandu, bo tutaj zaczęła się podróż. Zurych przywitał mnie słońcem, ciepełkiem i krokusami. Pogoda wręcz idealna na wycieczkę.


No więc wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy. A na miejscu powitał nas taki widok z okna:


Pokój z widokiem na Alpy, jezioro Léman i zachód słońca - chyba nie mogło być lepiej :)



A było! Bo czekała na nas też kolacja :) Ale najpierw trzeba było skorzystać z pięknej pogody i udać się nad jezioro. W drodze spotkałam tego oto pana:


Gdy dotarliśmy nad jezioro, słońce było już za horyzontem, ale można było dostrzec rzadkie zjawisko jakim jest koniunkcja Wenus, Marsa i Księżyca (więcej tutaj: klik ), ale o tym dowiedziałam się już po fakcie.



Później było już tylko zimno i ciemno, więc więcej zdjęć z tego dnia nie ma.
Po pięknym, słonecznym piątku nadeszła deszczowa i śnieżna sobota. W ciągu dwóch godzin tyyyyle śniegu napadało, że można było lepić bałwany, ale po co jak samemu było się bałwanem. 

Dzień zaczęliśmy od spaceru po starym mieście. Zdjęć nie mam żadnych, bo śnieg padał tak gęsto, że zdjęć zwyczajnie się zrobić nie dało. Po spacerze wybraliśmy się do uczelnianej części Lausanne, żeby pozwiedzać EPFL (fr. École polytechnique fédérale de Lausanne, Politechnika Federalna w Lozannie). 
Wsiedliśmy więc w metro, pociąg, czy w cokolwiek (nie wiem, pogubiłam się po jakimś czasie) i pojechaliśmy ze stacji, która prezentowała się tak:


Po jakimś czasie, gdy byliśmy już na miejscu, z fazy bałwana przeszłam w fazę zmokłej, ale szczęśliwej kury.




Może na zdjęciu powyżej tego nie widać, ale naprawdę byłam szczęśliwą kurą
 ;-)

Na terenie EPFL znajduje się małe, ale dość ciekawe muzeum (Museé Bolo: klik), które jest (wg strony internetowej) "unikalną, prowokacyjną i rozrywkową wystawą, opowiadającą historię komputerów w inny sposób". Wygląda to tak:


Jest to właściwie całe muzeum. Nie jest duże, ale faktycznie można spędzić tam fajnie czas. Moją uwagę (i wspomnienia z dzieciństwa) zwróciło Commodore 64, dzięki któremu m. in. nauczyłam się czytać. Między innymi, bo przecież wszyscy w domu graliśmy na tym jak szaleni :)


Najwięcej zabawy miałam przy Bio - tablicy (BioWall). Nikt nie wie do czego to służy, ale jak wciśnie się guzik to można na niej rysować ;) Poniżej ja w akcie tworzenia: 


I znów ja, dumna z efektu końcowego:


Tuż przy EPFL znajduje się bardzo ciekawe miejsce jakim jest Rolex Learning Center (strona internetowa: klik). Do środka mogą wejść zarówno studenci EPFL, jak i ludzie z zewnątrz. Na podstawie tego co zobaczyłam mogę orzec, że to idealne miejsce do nauki (albo do spędzania czasu ze znajomymi z książkami otwartymi dla niepoznaki). 
Wewnątrz znajduje się pokaźna biblioteka z wolnym dostępem i całkowicie zautomatyzowanym systemem - bierzesz książkę, skanujesz ją razem z legitymacją studencką i gotowe. Przy korzystaniu z książek na miejscu wystarczy je wziąć z półki, a później wrzucić do czegoś co wygląda jak duża skrzynka na listy. 
Poza biblioteką w budynku znajduje się strefa ze stolikami, w której można swobodnie rozmawiać. Bo nie wiem, czy wszyscy wiedzą, ale w bibliotece nie można głośno rozmawiać, bo to rozprasza ;-)
Jest kafeteria, jest restauracja (w której nikt nie je, bo drogo), jest milijon dużych kolorowych poduch, jest dużo światła, bo ściany to właściwie ogromne okna - jednym słowem jest idealnie.

Z tego co mi wiadomo, zamysł japońskiej pani architekt był taki, że budynek ma wyglądać jak ser (bo Szwajcaria). I w sumie po wpisaniu w google maps trochę tak wygląda:


Dodatkowo, pani architekt wymyśliła, że do budynku nie będzie można wejść normalnie, jak Bóg przykazał, z zewnątrz, a tylko (że tak się wyrażę) od dziury strony. A więc najpierw trzeba przejść pod budynkiem, żeby znaleźć się w dziurze sera i stamtąd dopiero można znaleźć się w środku.



Jak jest w środku możecie zobaczyć dzięki panoramie wnętrza budynku, która znajduje się na stronie internetowej Rolex Learning Center (od razu na stronie głównej). 
W środku oczywiście ogromny Rolex:


Ciekawostka: na terenie kampusu (jak w całej Szwajcarii) obowiązuje segregacja śmieci. Czasem jest problem, bo nie wiesz, co wrzucić do którego kosza, ale w tym przypadku raczej nie można się pomylić :)


Wycieczka po EPFL tutaj się kończy. 
Niedziela pod względem pogody była wręcz idealna. Widok z okna mógł tylko zachęcić do wyjścia z domu.



No więc wyszliśmy i udaliśmy się do Monteraux. A zdjęcia z tego dnia zamieszczę w oddzielnym wpisie, który zobaczycie za kolejne dwa miesiące :D
Tym zabawnym akcentem kończę :)

Na końcu ostatniej notki nie było szwajcarskiej ciekawostki, więc dziś dodaję trzy:

CIEKAWOSTKA #4: Zrobienie zakupów w niedzielę jest niemalże niemożliwe. Jedyne czynne sklepy to te na stacjach benzynowych oraz sklepy sieci Coop, które znajdują się na dworcach kolejowych. 

CIEKAWOSTKA #5: Wszystkie przystanki autobusowe są "na żądanie", a kierowcy są kulturalni i mówią zawsze "dzień dobry" :)

CIEKAWOSTKA #6: Żeby kupić kartę do telefonu, trzeba podać wszystkie swoje dane osobowe, łącznie z numerem pozwolenia na pobyt.

Pozdro, tschüss, bis bald!
Kasiek :-)